Zakręcona matka dwóch córek indywidualistek. Świeżo poślubiona żona Człowieka w Mundurze. Upiorna w swym oddaniu nauczycielka biologii w odczapnej szkole. Zamiłowana tłumaczka czego popadnie z angielskiego. Wierna poddana małego nakrapianego kota-sikawki. Śpiewa, gra, tańczy, czyta, gotuje, wrzeszczy na wszystkich. Niepoprawna optymistka mimo ciężkiej depresji. Słowem - niezła cholera.
Poranek, który sprawia, że człowiek musi się zastanowić, czy nie przeformułować swojej definicji piękna. Nawet warszawskie blokowiska wyglądają jak dzieło geniusza estetyki. No - prawie.
Ugotowałam zupę. Na dzikie zimno, które nas atakuje niezgodnie z wszelkimi trendami ostatnich lat, nie ma to jak barszcz jakoś-tam-trochę-pod-rosyjski.
Sypnęło śniegiem i Warszawa stanęła. Stała na tyle spokojnie, że zdołałam natrzaskać zdjątek swoją Nokią, z braku normalnego aparatu, którego nie nosze ze sobą, bo ciężki, a mnie ciężkiego nie wolno. Ja już siedzę w domu, ale ona ciągle stoi. Warszawa, znaczy.
Gotowałyśmy sobie wspólnie z Papciastym risotto (bardzo dobre). Usiłowałam sfotografować Małe obierające cebulę tudzież oddające się innym kuchennym rozkoszom, ale i tak najbardziej spodobał mi się po prostu papciasty buziak.